Dystrykt 9 (*****)

Jan Pelczar | Utworzono: 14.10.2009, 07:38 | Zmodyfikowano: 14.10.2009, 07:42
A|A|A

Fot. www.stopklatka.pl

To wzorcowe science-fiction wyciąga z żelazną logiką wnioski z sytuacji nieprawdopodobnej. Tak robili najlepsi pisarze gatunku – Stanisław Lem dodawał do tego wizjonerstwo, którego twórcom „Dystryktu” brakuje, ale ich film staje się przez to cennym komentarzem do teraźniejszych czasów. Podobnie czynił Harold Ramis w swoich najlepszych komediach, z „Dniem świstaka” na czele – zostawiał bohatera w sytuacji wymyślonej, nierzeczywistej, ale jej następstwa były tylko i wyłącznie logicznymi konsekwencjami.

Podobnie jest w „Dystrykcie 9” z przybyciem na Ziemię kosmitów. By jeszcze bardziej oswoić widza z wydarzeniem reżyser Neil Blomkamp, pisząc scenariusz razem z Terri Tatchell, zdecydował się na uczynienie z pierwszych trzydziestu minut filmu fałszywego dokumentu, którego fragmenty pojawiają się jeszcze do ostatnich scen. Z tej perspektywy dowiemy się o lądowaniu Obcych nad Johannesburgiem.

Twórcy „Dystryktu” jednym gładkim zdaniem wyśmiali przyzwyczajenia widzów współczesnej kinowej fantastyki i kina akcji: „Też byliśmy zdziwieni, że nie wybrali Chicago, Waszyngtonu czy Nowego Jorku, a RPA” – tak mniej więcej mówi do kamery jeden z bohaterów. Poza tym kosmici zachowali się dziwnie – nie zrobili nic. To ludzie musieli wkroczyć na ich statek i ratować wygłodzonych przybyszów. Na gigantycznym pojeździe znajdował się milion Obcych. Trafili do prowizorycznego obozu, który z czasem ogrodzono. Powstał gigantyczny slums – obóz dla uchodźców z innej planety. Tyle, że wszystko co działo się w nim i dookoła niego było już skażone czysto ludzkim podejściem. Wykorzystano to nawet w krajach anglojęzycznych podczas promocji filmu, gdy zamiast plakatów z tytułem, wieszano ogromne ogłoszenia wzywające do zgłaszania „nie-ludzi”. W filmowej rzeczywistości na Obcych szybko zaczęto mówić pogardliwie: „krewety”, co nie podobało się wyznawcom politycznej poprawności, ale nie ulegało wątpliwości, że kosmici przypominają krewetki. Tak trzeba to sobie tłumaczyć w polskiej wersji, bo tak naprawdę chodziło nie o krewetki, a o świerszcze, zwane Parktown Prawn, charakterystyczne dla jednej z części Johannesburga. Teraz jesteśmy jednak skazani na „krewetkową” wersję, podobnie jak widzowie z wielu innych krajów. Wewnątrz obozu zaczął działać gang Nigeryjczyków, wykorzystujący i zabijający kosmitów, a na zewnątrz toczono polityczne wojny o ich los. Wszystkiego dowiadujemy się z mockumentu, który zajmuje kilkanaście pierwszych minut filmu. Jego główny bohater ma wejść, w asyście armii najemników, do obozu i wręczyć każdemu przybyszowi z kosmosu nakaz eksmisji, po którym uchodźcy z obcej planety trafią w odizolowane miejsce – z dala od wielkiego miasta. Przy okazji wyjdzie na jaw, że ludzie nie są przyjaciółmi Obcych – osadzenie filmu w RPA nie było przypadkowe. 29-letni Neil Blomkamp, reżyser amerykańsko-nowozelandzkiej produkcji, być może nie pamięta wielu lat segregacji rasowej, ale przecież piętno apartheidu do dziś odciska się na życiu każdego mieszkańca Południowej Afryki. Odciśnie się też na życiu „krewetek”, których ludzie nie lubią, chociaż ze swej natury nie są agresywne. Postawione jednak pod ścianą i sprowokowane, wybuchają agresją, co każdy człowiek łatwo wykorzysta - to pretekst do sportretowania kosmitów jako bardzo niebezpiecznych. Wspomnienia z dzieciństwa w kraju segregacji zostały włączone do „Dystryktu” w wielu sekwencjach, między innymi z kocią karmą i samymi przenosinami Dystryktu – podobnie było ze słynnym Dystryktem 6 w Kapsztadzie. Wizualnie film przypomina południowo-afrykańskie „Miasto boga” połączone z „antySlumdogiem” – surowe, bezbarwne, wypalone. W to ciekawe tło idealnie wpasowano efekty specjalne – jedne z najlepszych w ostatnich latach, bo nie obliczone na sam efekt, ale kreujące rzeczywistość, w którą jesteśmy w stanie uwierzyć. Wszystkie „krewetki”, poza jedną, są przecież wytworem komputerowym. Na tym tle działa bardzo ciekawy anty-bohater, przeciętniak. Jego zachowanie w pierwszych scenach filmu sprawia, że mamy do czynienia ze swoistym wydaniem science-fiction serialu „The Office”. Człowiek, który miał wręczyć nakazy eksmisji, Wikus van den Merwe, chce przede wszystkim ratować siebie. Nieznany aktor Sharlto Copley ma po swej znakomitej roli otwarte drzwi do kariery. Podobnie jak reżyser Neil Blomkamp. Obaj współpracowali już na planie „Alive in Joburg”, krótkometrażowego filmu, który w całości jest o zamieszkach spowodowanych przybyciem Obcych do RPA, a cały jest utrzymany w konwencji fałszywego dokumentu. To geniusz krótkometrażówki zainteresował Amerykanów i tylko przypadek sprawił, że zagrał w niej Sharlto Copley. Rolę powtórzył w „Dystrykcie”, ale wspomniana ogromna kariera wcale go nie interesuje. Woli być postacią osobną, ma na koncie kilka programów telewizyjnych, w których używał sobie na rodakach niczym Borat, a także wyreżyserowany thriller. To łączy Copleya z bohaterem – Wikusem, który na własnej skórze doświadczy jednej z fundamentalnych prawd: by pozostać człowiekiem, czasem trzeba być totalnie wyobcowanym. Dlatego mieszane uczucia budzi wyraźna zapowiedź „Dystryktu 10” widoczna w jednym z sześciu nakręconych zakończeń. Chciałbym zobaczyć pozostałe pięć, by przekonać się, że wybrano najbardziej właściwe. W końcu producentem filmu jest Peter Jackson – świetny specjalista, który po udanym „Władcy pierścieni” zrobił dwie kolejne części Trylogii w sposób maksymalnie niestrawny, za to łatwy do obsypania Oscarami. Mam nadzieję, że druga część „Dystryktu” zachowa najlepsze cechy oryginału, pozostanie – jak pierw sze części „Obcego” – filmem o kosmitach dla myślących.

Tagi:
REKLAMA