Metro strachu (***)

Jan Pelczar | Utworzono: 01.09.2009, 21:02 | Zmodyfikowano: 01.09.2009, 21:07
A|A|A

Metro strachu to niepotrzebna przeróbka oryginału z lat siedemdziesiątych. I dowód na to, że Nowy Jork to prawdziwy bohater kina - kiedy miasto jest tłem nawet taniej sensacji, widz rzadko kiedy się nudzi.

W „Metrze strachu" duża część akcji rozgrywa się pod ziemią, ale filmowcy chętnie pokazują nam nowojorskie panoramy i sporo kluczowych momentów wyprowadzają na powierzchnię. Niestety zmarnowano jedyny powód, dla którego warto było po latach wrócić do sensacyjnego filmu z lat siedemdziesiątych. Przestępca, który porywa wagon metra wraz z pasażerami i żąda okupu od władz Nowego Jorku to dawny rekin z Wall-Street.

Chce się zemścić na systemie, który swego czasu wypluł go i osadził w więzieniu. Świetnie zrozumie się z dyspozytorem metra, zdegradowanym po korupcyjnych podejrzeniach. Współcześnie można było rozegrać taki duet, jako sensacyjną odpowiedź na kryzys. Niestety - Brian Helgeland (scenarzysta świetnych „Tajemnic Los Angeles") jako elementy współczesne wybrał jedynie internetowy przekaz, wszędobylskość kamer i posunięty do granic ostatecznych wyraz rozczarowania politykami i urzędnikami.

W efekcie „Metro strachu" nie oferuje wiele ciekawego, ale spodoba się dwóm grupom widzów. W pierwszej będą wielbiciele Denzela Washingtona, znajdujący przyjemność w obserwowaniu jak aktor obdarza charyzmą swoich bohaterów, nawet w momentach próby (tym razem nie gra agenta FBI, a zwykłego kontrolera ruchu w metrze, ale trzyma czasem w napięciu bardziej niż sceny samego napadu, czy finałowe pościgi); druga grupa to widzowie, którzy cenią Johna Travoltę za role czarnych charakterów z dziwnym owłosieniem na twarzy.

Szkoda, że twórcy „Metra strachu" nie wykorzystali tej dwójki mocniej, nie pogłębili tła i motywacji ich postaci. To samo dotyczy całej galerii drugoplanowych bohaterów. Kiedy już się czegoś o nich dowiemy, to po prostu znikają z ekranu. A oczywiste od samego początku skojarzenia, związane ze sprawcą napadu na metro, James Gandolfini, w roli burmistrza Nowego Jorku, obwieszcza pod koniec filmu z miną Einsteina, krzyczącego ‘Eureka!'.

Zmarnowano też kolejną rolę Johnowi Turturro - mógł być złym wilkiem wśród stada dobrych owiec, utrudniać życie głównemu bohaterowi, tłumaczyć się z krwi na własnych rękach, a w finale odejść w stronę zachodzącego słońca. Skończyło się jednak na papierowej postaci, która łata jedynie pewne luki w fabule. Wytchnieniem pozostaje oglądanie nowojorskiego tła - szybki rytm miasta na drugim planie pomaga w budowaniu tempa filmu.

Ciekawie ogląda się „Metro strachu", kiedy Wrocław pogrąża się w komunikacyjnym chaosie - miasto wycofuje się z cięć dotyczących autobusów i tramwajów. Podobnego filmu, z Wrocławiem w tle, nakręcić się oczywiście nie da, odpadamy już na tytule - w mieście nie ma metra. Pozostaje strach, że w pozostałych środkach komunikacji nie udałoby się nakręcić efektownego filmu.

A także pytanie o bohaterów - mszczącego się na dawnym miejscu pracy maszynistę sieci metra mógłby zastąpić, zwolniony po zmianach w rozkładzie jazdy, kierowca MPK; zdegradowanego za korupcję kierownika, w roli dyspozytora mógłby zastąpić pracownik, który za wszelką cenę domagał się wprowadzenia we Wrocławiu klimatyzowanych autobusów; złapanego giełdowego malwersanta - upadły inwestor lub inna ofiara kryzysu. Problem jedynie z burmistrzem Nowego Jorku.

W filmie to postać nielubiana i wykpiwana. Scenariusz trafiłby do przeróbki. Przecież prezydenta Wrocławia mieszkańcy poważają i kochają. Szczególnie, gdy wraca z urlopu i bierze rozkład jazdy autobusów i tramwajów w swoje ręce. Hollywood nie wpadłoby na taki zwrot akcji.

REKLAMA